Bez etatu
Tak niskie zarobki aplikantów tłumaczy fakt, iż 40,78 proc. respondentów pozbawiono dobrodziejstwa umowy o pracę. W tej grupie zawodowej popularne są alternatywne, mniej stabilne formy zatrudnienia (umowa zlecenia – 15,38 proc., własna działalność gospodarcza – 11,32 proc., umowa o patronat – 4,90 proc., umowa o dzieło – 0,99 proc.) czy też praca na czarno (8,19 proc.). Niskie zarobki i niestabilne formy zatrudnienia przekładają się na subiektywne odczucia aplikantów o ich sytuacji finansowej. 44,22 proc. wskazało, że ich sytuacja nie jest dobra i żyją „z dnia na dzień”, a zdecydowana większość (68,55 proc.) deklarowała, że korzysta ze wsparcia finansowego rodziny, bo inaczej nie związałaby końca z końcem (40,78 proc.). Aplikacja jest płatna, i to niemało (trzyletni koszt aplikacji, na który składa się roczna opłata za szkolenie i comiesięczna składka z tytułu członkostwa, to niemal 20 tys. zł).
Mimo to problem zarobków aplikantów środowiska prawnicze bagatelizują. Zwracanie na niego uwagi bywa traktowane jako przejaw roszczeniowości, rzekomo charakterystycznej dla całego pokolenia wchodzącego obecnie na rynek pracy. Twierdzi się, że aplikant zarabia adekwatnie do swych umiejętności. A że te, wyniesione z nadmiernie teoretycznych studiów prawniczych, są niewielkie, znajduje to odzwierciedlenie w wysokości zarobków. W warunkach wolnorynkowych zarobki wynikają bowiem z tego, ile pracownik umie wygenerować zysku dla pracodawcy. Jeśli nie chcemy powrotu do gospodarki centralnie planowanej, temat zarobków aplikantów należy zostawić mechanizmom rynkowym. Równocześnie wskazuje się, że pierwsze lata wykonywania zawodu w przypadku prawnika to nauka, a zarobki przyjdą z czasem.
Ta argumentacja opiera się na daleko idących uproszczeniach i jest ślepa na społeczne konsekwencje opisanego problemu. Po pierwsze, obraz aplikanta – jako osoby niezdatnej do pełnowartościowej pracy, po której trzeba nieustannie coś poprawiać – jest w dużej mierze nieprawdziwy. Jeśli w jakiejś mierze jest adekwatny, dotyczy wyłącznie aplikantów rozpoczynających szkolenie, nie mających żadnego doświadczenia zawodowego. A argument ten służy za uzasadnienie niskich zarobków aplikantów w ogóle, także tych z doświadczeniem, z drugiego i trzeciego roku (dane zebrane w toku badań pokazują, że struktura zarobków jest względnie trwała bez względu na rok szkolenia; na trzecim roku aplikacji ok. 30 proc. respondentów deklaruje zarobki poniżej 1500 zł miesięcznie na rękę, podczas gdy na pierwszym roku szkolenia odsetek ten wynosi tylko niecałe 3 pkt proc. więcej). Temu zaś, że aplikant po sześciu miesiącach realizowania aplikacji na ogół jest zdatny do zastępowania profesjonalnego pełnomocnika, dał wyraz sam ustawodawca, przewidując, że po upływie tego czasu aplikant może zastępować profesjonalnego pełnomocnika przed sądami powszechnymi oraz różnorakimi organami państwowymi.
Po drugie, argument niskiej produktywności opiera się na błędnym założeniu, że pracownik jest odpowiedzialny wyłącznie za to, ile generuje zysku dla pracodawcy. Tymczasem produktywność pracownika jest zawsze pochodną produktywności pracodawcy. Ten sam pracownik o stałej produktywności przyniesie różną wartość dla pracodawcy zależnie od tego, ile ten ostatni wytwarza wartości. Inaczej trudno byłoby wyjaśnić, dlaczego problem niskich zarobków dotyczy przede wszystkim zatrudnionych w najmniejszych kancelariach (dane zebrane do raportu wskazują, że ponad 60 proc. najsłabiej zarabiających respondentów pracowało w kancelarii do pięciu osób, przy ogóle respondentów deklarujących pracę w tej wielkości kancelariach wynoszącym 40 proc.). To, ile wyprodukuje aplikant, nie zależy zatem od niego samego i jego umiejętności, ale również od pracodawcy, a zwłaszcza od jego rozmiaru (efekt skali), posiadanego know-how (wiedza współpracowników, liczba gotowych wzorów pism), stopnia innowacyjności czy też bazy klientów.
Tak jak programista
Jeżeli tak, to być może argument z niskiej produktywności mówi nam więcej o samym sektorze usług prawniczych niż o pracujących w nim aplikantach. Niewykluczone, że młody prawnik nie jest mniej produktywny od młodego inżyniera czy programisty. A zarabia znacznie mniej od swych kolegów i koleżanek, bo sektor prawniczy jest mniej produktywny niż branża motoryzacyjna czy IT. Czemu? Trudno wyczerpująco odpowiedzieć. Obok odmiennej charakterystyki, struktury rynku i problemu niskiej skalowalności usług prawniczych ma to coś wspólnego z tym, że radcowie i adwokaci nie konkurują – jak zdają się sugerować obrońcy status quo – na „wolnym rynku”, ale, jako przedstawiciele zawodu zaufania publicznego, na rynku istotnie regulowanym (zakaz reklamy, stawki gwarantowane, obowiązujący adwokatów – choć nie aplikantów – zakaz zatrudnienia na umowę o pracę). Ograniczenia przyczyniają się do tego, że w sektorze usług prawniczych dominują małe podmioty.
Więc niska produktywność aplikanta, która ma tłumaczyć i uzasadniać jego niskie zarobki, niekoniecznie jest pochodną jego kompetencji. Determinują ją instytucjonalne ramy uprawiania zawodów prawniczych w Polsce, które, co warto powtórzyć, ograniczają (a nie urzeczywistniają) ideę wolnej konkurencji. Nie ma nic zdrożnego w postulowaniu takiego ukierunkowania regulacji, by przyczyniły się do wzrostu produktywności sektora – i płac aplikantów.
Niskie zarobki aplikantów mają realne i daleko idące konsekwencje społeczne. Uzyskanie uprawnień radcy prawnego lub adwokata, jak pokazują badania, nierzadko nie jest możliwe bez wieloletniego wsparcia rodziny i bliskich. W praktyce na zostanie profesjonalnym pełnomocnikiem mogą sobie pozwolić pochodzący z tzw. dobrych domów. Potwierdzają to badania: na aplikacje adwokacką i radcowską idą osoby z większych miast, których rodzice są bardzo dobrze wykształceni; bardziej egalitarny jest profil społeczny aplikanta sędziowskiego i prokuratorskiego – im wypłaca się stypendium pozwalające się samodzielnie utrzymać. Podobnie powinno się to rozwiązać w aplikacjach adwokackiej i radcowskiej.
Autor jest radcą prawnym, doktorem nauk prawnych.